Po wysiedleniu, wszystkie gospodarstwa zostały zniszczone

008_anna_kowalska

008_anna_kowalskaWspomnienia pani Anny Kowalskiej, która znalazła się w powiecie gołdapskim w efekcie Akcji „Wisła”. Pani Anna urodziła się 14 stycznia 1932 roku we wsi Jawornik gminie Komańcza a powiecie sanockim w rodzinie ukraińskiej. Jest mamą sześciorga dzieci, babcią dwudziestu jeden wnuków oraz prababcią dla jedenastu prawnuków.

Moja rodzina była bardzo liczna, było nas piętnastu. Moja mama zmarła, gdy ja miałam trzy i pół roku i tata po raz drugi się ożenił z mamy siostrą. Szkołę, która znajdowała się praktycznie dziesięć kroków od naszego domu, rozpoczęłam w 1939 roku, gdy zaczęła się wojna. Zapisano mnie do pierwszej klasy i uczęszczałam tam przez trzy lata. Uczyłam się po ukraińsku i niemiecku, a tylko przez tydzień uczyłam się języka polskiego.

Przez całą wojnę mieszkaliśmy u siebie, tam przechodziłam front, uciekaliśmy przed bombardowaniami do zrobionych bunkrów. Wychodziliśmy nocami do domu, by przygotować coś do jedzenia, by upiec chleb, ugotować ziemniaki i znów wracaliśmy do bunkrów. Miałam to szczęście, że ani tato, ani dziadek nigdzie nie walczyli, byliśmy wszyscy razem aż do 1947 roku. Po zakończeniu  frontu zaczęła się partyzantka, UPA. Dawaliśmy im jedzenie, ubranie, pomagaliśmy im, oni ukrywali się w lesie. Pamiętam, że co tylko było w naszych możliwościach to im dawaliśmy i pomagaliśmy.

Pamiętam też akcję, jak wpadało wojsko polskie, pytali czy byli banderowcy, co im dawaliśmy. Bito nas, wyzywano. I znów trzeba było uciekać i chować się. Praktycznie dzień w dzień tak było. Jak odchodziło wojsko, to znów przychodzili partyzanci. Trzeba było służyć obu stronom. Wojsku w dzień a w nocy partyzantom i dzięki temu zostaliśmy przy życiu.

Ja nigdy nie dostałam. Za to ojciec był bity, bratu zęby powybijano. To tak działo się od 1945 roku przez cały 1946.

Wtedy zaczęto nas wysiedlać. Pół wioski najpierw zostało wysiedlone na Ukrainę, a zostali ci, którzy mieli jakieś pochodzenie polskie lub w jakiś tam sposób byli powiązani z Polakami. Później zostaliśmy wywiezieni na ziemie odzyskane.

Uciekaliśmy do lasu, by nas nie wysiedlono, zabraliśmy ze sobą pościel, bo tam nocowaliśmy. Byliśmy w lesie przez parę tygodni. Nawet moja siostra urodziła się w tym lesie w 1946 roku, przyszedł ksiądz by ją ochrzcić. A gdy szliśmy do domu po jedzenie, to maskowaliśmy się kryjąc gałęziami ze świerku.

Pamiętam, że tak bardzo wszystko niszczyło nam wojsko, wzięli kiedyś motykę i rozkopali nam piec, przez to niszczenie próbowali nas jak najszybciej zmusić do wysiedlenia. Tragiczne to było wszystko. Bicie, wyzwiska, wypędzanie, okradali nas. Zastrzelili też któregoś dnia mojego kuzyna, który uciekał od nich. Kiedyś też miało miejsce takie zdarzenie. Przyszło trzech partyzantów do jednego z domów i położyli się by przespać na piecu, ale ktoś doniósł wojsku, że oni tam są. Przyjechali, dwóch zastrzelili a jednemu udało się uciec. A tych dwóch przywiązali do swojego samochodu i ciągnęli przez dwa kilometry do Komańczy, pokazując wszystkim w jaki sposób traktuje się bandytów.

W tym czasie mój tato prowadził gospodarkę ale jednocześnie pracował na kolei. Podczas wysiedlania zabrano ojca z połową dzieci na stację do Zagórza, a połowa nas została, ponieważ ciotki szwagierka miała narzeczonego polaka i miała obywatelstwo polskie. I właśnie ona wzięła nas do siebie. Tacie udało się uciec z tego Zagórza i do nas dołączył. Myślał, że uda nam się zostać na naszej gospodarce. Ale mówiono, że jak nie teraz, to na drugi rok i tak was wysiedlą. Chodziło im przede wszystkim o to by zniszczyć partyzantkę, by nie mieli gdzie przychodzić i skryć się. Niektórym udało się uciec za granicę, przede wszystkim do Kanady i Ameryki, ale wielu zginęło podczas takiej ucieczki. Gdy po raz pierwszy byłam w Ameryce, to niektórych z nich poznawałam na różnego rodzaju festynach.

Wróciliśmy do siebie, gdzie udało nam się pobyć do 1947 roku. Pamiętam w sobotę rozwieźliśmy nawóz na pole pod ziemniaki, a w niedzielę wojsko przyszło i zrobili zebranie, na którym powiedzieli, że będą nas wysiedlać wszystkich, którzy zostali. Zaczął się wtedy straszny krzyk, płacz, jęki.

Po wysiedleniu nas, wszystkie gospodarstwa zostały zniszczone, rozebrane, nie został ani jeden budynek, cerkiew również zniszczono.

Byłam kilkakrotnie odwiedzić swoje strony rodzinne, a po raz pierwszy wybrałam się tam w latach osiemdziesiątych. Tam do Zagórza po kilku latach wrócił tato, który zmarł po ośmiu miesiącach. Trzech braci również wróciło na dawne tereny.

Kiedyś zdarzyła się taka historia, jak tato orał pole pod lasem to nagle pojawił się piękny koń, kary z białymi kopytkami. Ten koń nie chciał odejść więc tata dołączył go do swojego i przyprowadził do domu. Gdy nas wysiedlano, wziął tego konia ze sobą, zaprzęgnął go do wozu, na którym był wieziony nasz dobytek, m.in. kozy, kury w klatkach, króliki, ziemniaki, zboże itp. Za wozem zostały przywiązane dwie krowy. Żadnych narzędzi nie kazano nam brać ze sobą, bo mówili, że wszystko tam będzie. Wiele rzeczy trzeba było zostawić. Mieliśmy dużo obrazów, to je zanieśliśmy do cerkwi.

Prowadziliśmy to wszystko na stację do Komańczy. Pojawili się jacyś ludzie i zaczęli szukać swoich koni, twierdząc, że na pewno są gdzieś tutaj, że zabrali je partyzanci. I poznali tego konia, który przyszedł do taty na pole. Zabrali od razu tatę i dziadka, a my myśleliśmy, że to będzie już koniec dla nich. Ale okazało się, że uwierzono tacie, gdy opowiedział skąd ma tego konia i wypuszczono ich. Konia oczywiście zabrano.

Nie pamiętam ile staliśmy na tej stacji, czy tylko jeden dzień czy więcej, ale pamiętam jak nas załadowano do wagonu bydlęcego razem z jeszcze jedną rodziną. Na jednej połowie umieściliśmy zboże, ziemniaki, różne skrzynie z ubraniami, siano na drugiej połowie, krowy, kozy i inne zwierzęta i razem z tym wszystkim jechaliśmy na ziemie odzyskane.

Jechało z nami wojsko z Komańczy. Wyzywali nas po drodze od banderowców, mówili, że jedziemy na przemiał na konserwy.

Jak tylko jakaś stacja była i pociąg się zatrzymywał, to ludzie skakali i prosili żołnierzy nas pilnujących, by można było chociaż trochę trawy pozrywać dla bydła. Pamiętam jak wszyscy skakaliśmy by tej trawy nazrywać, a sami mieliśmy trochę jedzenia przygotowanego i rozdawano nam śledzie na tych stacjach. Jechaliśmy tak od 28 kwietnia do 7 maja 1947 roku. Przywieziono nas do Giżycka, wywalono wszystko z wagonów. Inne rodziny z naszej wsi przewieziono w inne części Polski. Złożyliśmy wóz, zaprzęgliśmy kobyłę, która nam została, załadowaliśmy to co się dało, a resztę załadowano nam na samochody podstawione na stacji.

Z Giżycka przemieściliśmy się do Bań Mazurskich. Całą noc szliśmy tam za wozem, na którym siedziało młodsze rodzeństwo i zapakowany dobytek. Pamiętam, jak myślałam wtedy: jaka tu droga piękna i aż się chciało iść mimo zmęczenia. To był taki porządny, niezniszczony asfalt. Gdy dotarliśmy na miejsce dano nam mieszkanie i chlewek, ale tam byliśmy tylko dwa dni i przewieziono nas dalej do Jagiel. Jak zaszliśmy to po same okna był wysypany gnój, tam ruscy trzymali konie. Musieliśmy najpierw posprzątać. Mieszkaliśmy dwa miesiące u sąsiadów. Tato w tym czasie zaorał pole, posiał jęczmień, posadziliśmy ziemniaki, różne warzywa. Liczyliśmy wciąż jednak na to, że w końcu wrócimy na swoje tereny. Niestety tak się nie stało. Zamieszkaliśmy na stałe w tych Jagiełach i zaczęliśmy gospodarzyć. Ja mieszkałam tam do 1954 roku. Później wyszłam za mąż za Polaka i zamieszkaliśmy razem w PGR Radkiejmy przez trzy lata, a następnie mieszkaliśmy w Żabinie siedem lat, skąd przeprowadziliśmy się do Skaliszek w 1964 roku i tam do dzisiaj stoi mój dom, w którym mieszka i prowadzi gospodarstwo moja córka z rodziną, ale ja bardzo często tam bywam. Natomiast jeśli chodzi o Gołdap, to zamieszkałam tutaj wraz z najmłodszą córką w 1994 roku pomagając przy wychowaniu dziecka i tak zostałam.

Jeśli chodzi o początki zamieszkania na tych terenach, to też nie było to łatwe. Ludzie niechętnie na nas patrzyli, wyzywano nas, szukano zawsze jakiejś przyczyny by rozpocząć bójkę. Nie znaliśmy dobrze języka polskiego, to dopiero z czasem wszystko się jakoś poukładało. Mówiliśmy po ukraińsku i do dzisiaj używamy tego języka w gronie rodzinnym, chociaż na pewno dużo mniej ze względu na to, że jesteśmy już mocno mieszaną rodziną. (AT)

 

001 – Cerkiew w Kulasznej – zbudowana na pamiątkę Akcji „Wisła” – powstała ze składek byłych mieszkańców okolicznych wsi.

002 – Ruiny plebanii w Jaworniku.

003 – Pani Anna na ojcowiźnie (stary Jawornik liczył ok. 100 numerów, wszystkie budynki zostały spalone w czasie Akcji „Wisła”).

004 – Mała kapliczka zbudowana w miejscu cerkwi spalonej w czasie Akcji „Wisła” w Jaworniku.

005 – Msza w kapliczce z procesją na cmentarz (na tym cmentarzu spoczywają m.in. rodzice Pani Anny) w 60 – tą rocznicę Akcji „Wisła”, msza poświęcona wszystkim byłym mieszkańcom Jawornika, którzy zostali rozsiani po całym świecie.

 


Aktualności

Powiązane artykuły

2 komentarzy do “Po wysiedleniu, wszystkie gospodarstwa zostały zniszczone

  1. Jawornik fajtyskach

    Chciałbyn spytać czy możliwy jest kontakt z panią Anią. Mój teść pochpdzi tez z tej wsi a dokładniej z Fajtysk – to u niego w domu byli Ci trzej banderowcy o których pani Ania pisze. Wdzięczni będziemy za kontakt.

    1. Zapytamy autorkę tekstu.