Rozmawiamy z Barbarą Gawryluk, autorką książek dla dzieci i dziennikarką, która niedawno gościła w Gołdapi.
Proszę powiedzieć, czy na fakt, iż studiowała Pani filologię szwedzką miały wpływ książki Astrid Lindgren?
– Oczywiście, że tak, choć wtedy sobie tego nie uświadamiałam. Moja najukochańsza książka z dzieciństwa, czyli „Dzieci z Bullerbyn”… Poznałam ją jako kilkuletnia dziewczynka, ale potem czytałam wielokrotnie. Wtedy już sobie uświadamiałam, że chciałabym się kiedyś znaleźć w tym kraju, gdzie najmłodsi mają takie dzieciństwo. To może takie trochę górnolotne tłumaczenie, ale fascynowały mnie choćby te imiona.
Bardzo podobał mi się język, który gdzieś usłyszałam – raz, drugi, trzeci. Kiedy już byłam dorastającą dziewczyną z liceum miała miejsce moda na literaturę skandynawską. Ukazywała się wtedy fantastyczna seria wydawana przez Wydawnictwo Poznańskie. Kompletowałam te książki gdzieś po antykwariatach. Wyszukiwałam kolejne tytuły. Potem potoczyło się to wszystko zupełnie naturalnie, kiedy uruchomiono na Uniwersytecie Jagiellońskim wydział filologii szwedzkiej.
Muszę pani powiedzieć, że w mojej całkiem pokaźnej bibliotece domowej, znajdują się raczej tzw. same poważne książki i wśród nich „Dzieci z Bullerbyn”. Wróćmy jednak do pani działalności twórczej – literaturą dla dzieci zajęła się pani już ze sporym stażem dziennikarskim…
– Zaczęłam to wszystko robić jakby od drugiej strony… Najpierw jako tłumacz przysięgły. Potem mi się to znudziło, gdyż tłumacz przysięgły tłumaczy czasem rzeczy potwornie nudne – rachunki, życiorysy, świadectwa. Natomiast ja marzyłam o tłumaczeniu literatury, ale wtedy były takie czasy, kiedy trudno to było robić. Potem zaczęłam pracę w radiu i mój kontakt z tym językiem nieco się zmniejszył. Takie nastały czasy i nie za bardzo już było zapotrzebowanie na literaturę szwedzką.
Na początku tego tysiąclecia wróciłam do swojego dawnego pomysłu, by tłumaczyć książki dla dzieci z języka szwedzkiego na polski i trafiłam na mur, bo nikt tego nie chciał. I wtedy stwierdziłam: dobrze, to najpierw ja sobie wypracuję nazwisko, bo książki dla dzieci już mi chodziły po głowie, i dopiero wtedy jeszcze raz zabiorę się za tę literaturę szwedzką. I w ten sposób się udało.
Zaczęłam też to robić trochę po to, by samej sobie pokazać, że potrafię pisać książki. Potem zacznę je tłumaczyć.
Czy jedną z motywacji nie była również chęć wejścia z powrotem w świat dziecięcy?
– Oczywiście, że tak. Ja w ogóle bardzo lubię książki dla dzieci i to mnie zawsze bardzo interesowało. Ale dla mnie prawdziwym bodźcem było pokazanie, jak ważna i potrzebna jest taka literatura mądra, opowiadająca o życiu dzieci, które mają swoje problemy nie mniej ważne od problemów dorosłych. Problemów, które często lekceważymy. By umieć zejść do poziomu ośmio- lub dziesięciolatka. Przecież ten typ literatury dla dzieci, taką bogatą tradycję, zapoczątkowała Lindgren.
Podczas spotkania w Gołdapi podkreśliła pani, że w jej książkach nie ma cudowności, że to są autentyczne przeżycia. Nie jest to literatura pisana wyłącznie zza przysłowiowego biurka…
– W jednej z moich książek jest pies, co prawda fikcyjny, ale są to historie, które przytrafiały się moim dzieciom ze zwierzakami. Przetworzone i wymieszane. Natomiast, ja nie neguję potrzeby pisania literatury fantastycznej, baśniowej. Takie książki są niezwykle potrzebne, ale uważam, że w każdej dziecięcej bibliotece powinna istnieć półka z literaturą przygodową. Z postaciami, z którymi dzieci mogą się identyfikować. Spotykam małych czytelników, którzy sami mi mówią to, że są trochę zmęczeni podsuwaniem im książek wzorowanych choćby na Harrym Potterze lub na „Alicji w Krainie Czarów”. Trochę krótka jest ta półka z tą literaturą przygodową lub obyczajową, jak to określają dorośli.
Istotnym elementem książek dla dzieci są ilustracje. W pani książkach są one ciepłe i realistyczne. Czy pani ma wpływ na to, kto ilustruje te książki?
– Bardzo różnie. Na początku w ogóle nie miałam na to wpływu, ale i nie bardzo się na tym znałam. Teraz mam swoich ulubionych ilustratorów, więc czasem staram się sugerować. Mam to szczęście, że współpracuję z dobrymi wydawnictwami, które nie powierzają ilustrowania osobom przypadkowym. Zostawiam również miejsce na eksperyment w ilustracji. Wokół warszawskiej akademii jest młode pokolenie ilustratorów, które bawi się formą i to mi również odpowiada.
Jesteśmy teraz na etapie, że z jednej strony jest książka papierowa, z drugiej internet i komputer. Czy takie zmiany są według pani bardzo odczuwalne?
– Na szczęście mam do czynienia z tymi najmłodszymi dziećmi, które razem z rodzicami czytają jeszcze tradycyjne książki papierowe. Natomiast, nie wiem co będzie kiedy książki papierowe zaczną być wydawane równolegle z audiobookami. Myślę, że jednak dziecko woli mieć coś w ręku. Ale może się mylę. Być może za dziesięć lat będzie zupełnie inaczej.
Jest pani dziennikarką radiową i zajmuje się pani w swojej pracy literaturą. Czy preferuje pani w swoich audycjach jakichś określonych pisarzy lub nurty literackie?
– W audycjach kieruję się swoim wyborem. Natomiast mam stały, bezpośredni kontakt z takim najpoważniejszymi wydawnictwami i po prostu wydawnictwa przysyłają mi swoje oferty, czasem sugerując, że autor będzie w Krakowie. Wtedy dla mnie taki kontakt bezpośredni jest bardzo ważny. Na pewno przy zalewie tłumaczeń literatury zagranicznej chętniej sięgam po literaturę polską. Bardzo mi brakuje dobrych powieści, takich do zaczytania.
Dziękujemy za rozmowę.