Bardzo długo zależało mi na tym, by pokazać światu, że jestem kimś nadzwyczajnym

l_dyblik_3

l_dyblik_3Rozmawiamy z Lechem Dyblikem, znanym aktorem i piosenkarzem. Artysta gościł kilka dni temu w Gołdapi.

Jesteśmy mniej więcej z tego samego rocznika – czy w pana wypadku to już czas na podsumowania jakiegoś etapu życia? czy żyje pan chwilą, codziennością?

 

– Na starość zaczyna być ważne dzieciństwo. Codzienność słabo mnie interesuje. Często wracam myślami na swoje podwórko w Złocieńcu.

Mam na przykład sentyment do Lenina z prostego względu – zegarka na komunię nie dostałem, co to było wtedy przedmiotem marzeń ośmioletniego chłopaka. Natomiast swój pierwszy zegarek wygrałem w konkursie wiedzy o Leninie. I bez względu na to, co o tym gościu się mówi, co złego on narobił, to ja mam do niego sentyment ze względu na wschodnioniemiecki zegarek marki Ruhla. Poczułem się gościem dzięki Leninowi.

 

Teraz o życiowych ważnych przełomach… Skończył pan szkołę teatralną w Krakowie – czy to nastąpiło od razu, niejako z rozbiegu, czy też wiązało się z jakimiś przygodami?

– Takim ważnym, przełomowym faktem w moim życiu była moja klęska. Klęska, dlatego że do pewnego momentu wszystko mi się w życiu układało. Miałem swój teatr i dostawaliśmy nagrody. W szkole byłem gościem. Bardzo długo zależało mi na tym, by pokazać światu, że jestem kimś nadzwyczajnym. Do krakowskiej szkoły, w końcu elitarnej, przyjęli mnie za pierwszym razem. Wtedy niektórzy musieli ze dwa, trzy razy zdawać, by się dostać. Zatem uwierzyłem w to, że jestem wyjątkowy. Później dostałem robotę w Teatrze Narodowym. To potwierdzało moje poczucie wyjątkowości i bardzo poważnie zacząłem myśleć o swojej karierze w Hollywood. To, że w tamtym czasie nie znałem ani słowa po angielsku zupełnie mi nie przeszkadzało, bo ja po prostu nie wiązałem kariery w Hollywood ze znajomością angielskiego.

Natomiast, kiedy już byłem Warszawie blisko wszystkiego, blisko znanych ludzi, okazało się, że nikomu do niczego nie jestem potrzebny. U mnie to się skończyło po prostu ciężkim alkoholizmem, ponieważ nie mogłem znieść tego, że oni nie widzą, iż jestem kimś wyjątkowym.

 

Ale pana filmografia jest bogata…

– Jest bogata, ale ta przygoda z filmem w zasadzie zaczęła się wtedy, jak zacząłem porządkować swoje życie. To wszystko już grałem na trzeźwo… No prawie wszystko…

 

Od kiedy?

– Od 85. roku.

 

Od 85. roku pan nie pije?

– To było bardziej skomplikowane, bo najpierw nie piłem przez sześć lat. Potem pochwalił mnie francuski reżyser i nie trzeźwiałem przez dwa lata. Od kolejnego wytrzeźwienia nie piję dwadzieścia dwa. Jednego się w tym czasie nauczyłem – ja się nie boję kłopotów, boję się sukcesów.

 

Wracając do filmografii… Ma pan jakieś swoje ulubione role? Czy one są charakterystyczne? Czy pan marzy o jakiejś konkretnej roli?

– Nie marzę o konkretnej roli, przyjmuję po prostu na bieżąco to, co jest mi oferowane. Specjalnie się nad tym nie zastanawiam… Przede wszystkim nie czuję się człowiekiem niedowartościowanym. To, co dostaję do roboty jest niezwykle ciekawe. Bardzo sobie cenię na przykład postać Badury w Kiepskich.

 

Ja też…

– Dzięki tej roli mogę powiedzieć naprawdę parę interesujących rzeczy. Poglądy Badury to są moje poglądy.

 

Bardzo często przed snem włączam jeden z kanałów, gdzie emitują o dwudziestej trzeciej Kiepskich – tylko po to by zasnąć w dobrym humorze… Nie oglądam żadnych innych seriali tak naprawdę.

– Uważam, że to jest bardzo mądry, dowcipny serial. Wracając do ról… Wie pan, bardzo sobie cenię to, co przez ostatnich dwanaście lub trzynaście lat robiliśmy z Wojtkiem Smarzowskim. To jest taki rodzaj porozumienia, gdzie ja się identyfikuję z poglądami Wojtka.

 

Co pan ma na myśli, jeśli idzie o te poglądy?

– To jest humanista…

 

Tak, sięga do trzewi…

– W rzeczywistości to jest człowiek bardzo układny, bardzo taktowny w życiu prywatnym, natomiast wybrał sobie taki sposób opowiadania.

 

Taka trochę dostojewszczyzna…

– Tak… Tak, to jest dosłowne, dosadne. Ale myślę, że kiedy sytuacje są trudne, trzeba mówić ludziom prosto w oczy.

 

Pana recital to „Trzeźwa radość”, nietrudno się domyślić skąd taki tytuł. Jest to piosenka poetycka, klimaty rosyjskie, ukraińskie… Czy pan koncertuje z jakimś poczuciem misji?

– Ta część mojej działalności jest niewątpliwie misją, ponieważ mamy człowieka, który jest alkoholikiem. Nie pije dwadzieścia dwa lata. Uporządkował bardzo swoje życie.

Jestem ponadto człowiekiem zadowolonym ze swojego życia i warto o tym mówić, ponieważ ludzie, którzy mają tego typu problemy najczęściej nie wierzą w to, że można coś z tym zrobić. Mój przekaz jest bardzo prosty, szczególnie podczas moich spotkań w więzieniach. Mówię wtedy bardzo prosto: „Chłopaki, dużo można zrobić. Ja mówię kilkoma językami. Jestem człowiekiem znanym z telewizji. Żona mnie lubi. Dzieci mnie też lubią. Wszystko gra, ale to wszystko musiałem budować od nowa.”

Dla człowieka uzależnionego ratunkiem jest rodzina.

 

Chyba to jest tak, że bycie na granicy całkowitego upadku pozwala nieraz ochłonąć i się ratować. Czasem pomaga poczucie tracenia tego, co najdroższe…

– Tak. Natomiast czasem trudno jest w to uwierzyć, bo pije się i z powodu porażki, i z powodu sukcesu, kiedy wydaje się, że rodzina jest zbędnym balastem. Ja już nie mam wątpliwości, że tym, co daje pewność i spokój jest rodzina.

 

Chyba ważne jest poczucie, że nie ma pełni szczęścia i poczucie tego jak ważne jest docenienie tego, co posiadamy.

– Co to jest pełnia szczęścia? Szczęście to jest takie poczucie, że wszystko gra. Ja parę razy to miałem. To jest rodzaj takiej… Iluminacji. Kiedyś siedziałem w Beskidzie niskim przed swoją chałupą. Siedziałem sam, padał deszcz, byłem w gumofilcach i dotarła do mnie myśl, że w moim życiu wszystko gra. Że nie ma o co walczyć, że nie potrzeba mi więcej pieniędzy, że nie trzeba mi więcej talentu, że nie potrzeba mi większego uznania

 

Ważne jest jednak istnienie osób bliskich…

– Jasne, że tak. Ma pan dzieci?

 

Tak, dwoje…

– Ja mam trzy córki i kwestia ich wychowywania, wspierania w przechodzeniu w dorosłość jest dla mnie ważnym celem. Staram się być uważny.

 

Wróćmy do piosenki… Jakie klimaty są panu najbliższe?

– Tak wyszło, że są to wcześniejsze lata sześćdziesiąte, kilku poetów i bardów rosyjskich – Aleksander Garicz, Jurij Wizbor. Trochę Włodzimierz Wysocki i Bułat Okudżawa.

 

Mnie zaskoczyła popularność Wizbora w Rosji, ciekawostką jest, że grał w „Siedemnastu mgnieniach wiosny”.

– Wie pan, to się wszystko wiąże z moim dzieciństwem. Człowiek usiłuje zrozumieć siebie i swoje zachowania. Kluczem do tego jest zawsze dzieciństwo. Mnie to cieszy i ciekawi, choćby to dzieciństwo z Leninem z ulicami – Armii Czerwonej i Małgorzaty Fornalskiej… Teraz to wszystko jest jakąś abstrakcją. Ja nie chcę się od tego odżegnywać, ja nie będę miał innego dzieciństwa. Byłem dumny i wzruszony jakimiś akcjami ratunkowymi lodołamacza „Lenin”.

Mało tego… Kiedy zacząłem się zajmować rosyjską poezją i rosyjską kulturą dla mnie ważną rzeczą stało się to, by mówić o różnych rzeczach związanych z Rosją i Rosjanami, ponieważ drażni mnie stereotypowość myślenia o Rosjanach w Polsce. Tym, co robię chcę powiedzieć coś normalnego, byśmy lepiej ich rozumieli.

 

Na koniec o najbliższych planach artystycznych – teatralnych lub filmowych…

– Poważną rzeczą, która się teraz szykuje jest film ze Smarzowskim o Wołyniu. Zdjęcia być może rozpoczną się jesienią.

 

Widać, że jest pan z tym reżyserem związany…

– Wie pan – myśmy ślubu nie brali, ale wychodzi tak, że gram w każdym jego filmie. Kiedy przygotowywaliśmy się do zdjęć do „Anioła”, dziewczyny z charakteryzacji przykleiły mi wąsy – Wojtek powiedział: „ Nie, w wąsach zagrasz w Wołyniu”.

 

Dziękujemy za rozmowę.


Aktualności

Powiązane artykuły