Osoba, której wspomnienia postanowiliśmy tu przedstawić zaskakuje nie tylko skromnością i niezwykle ciekawym życiorysem, ale również tym, że ma już ponad 90 lat. To pani Marianna Milewska, gołdapianka. Urodziła się w 1920 roku 10 października w Macharcach, w wielodzietnej rodzinie. Od maja 1940 roku w okresie hitlerowskiej okupacji była w szeregach Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej na terenie Okręgu Białostockiego w obwodzie suwalskim. Wkrótce przybrała pseudonim „Marysia”.
Prowadziła nasłuch radiowy, wspólnie z panią Dzienisiewiczową, ps. „Wrzos”. Redagowały gazetkę i kolportowały wśród miejscowych członków ZWZ. Była łączniczką między oddziałami partyzanckimi „Leśnego” i „Konwy”, które organizowały się w Puszczy Augustowskiej. Prowadziła na ich rzecz wywiad. Wspólnie z krawcem Koncewiczem szyła czapki i haftowała orzełki oraz, w zależnie od ilości zdobytego materiału, szyła mundury dla oddziałów partyzanckich. W tym czasie ukończyła kurs sanitariuszek prowadzony przez nauczycielkę Janinę Horn i udzielała pomocy sanitarnej. W lutym 1944 roku została aresztowana przez gestapo i po śledztwie odesłana do obozu w Ravensbrück, gdzie przebywała do wyzwolenia. Wyróżniła się jako żołnierz WSK w szeregach Wojska w konspiracji osobistą odwagą w walce z hitlerowskim okupantem i została odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczem oraz Krzyżem Oświęcimskim. Tak wspomina tamte lata:
Miałam 19 lat, gdy dowiedziałam się o wojnie. Wszyscy byliśmy strwożeni. U nas na wsi Niemcy zrzucili bombę. Mój tato akurat był na targu w Augustowie, gdy wrócił, to mówił, że wojna się zaczęła. Ale wojsko i wszyscy Polacy mówili, że to tylko próba robiona przez naszych. A za parę dni wkroczyli Ruscy, a po ich wycofaniu weszli Niemcy.
Na początku pracowałam w lesie, potem wstąpiłam do partyzantki. Co ja użyłam, niech Bóg broni (ze smutkiem na twarzy i zamyśleniem wspomina Pani Maria)
Pamiętam – taki Kuncewicz szył czapki dla partyzantów, ja pomagałam, nosiłam je później do lasu. Znałam też nauczycielkę Janinę Horcz, robiła gazetki, roznosiłam je. Ona już nie żyje, powiesili ją Niemcy.
Pomagałam „leśnym”, piekłam chleb, prałam bieliznę. Bałam się, ale jeździłam do Suwałk po leki dla nich. Mama pytała, po co ja tak jeżdżę do tych Suwałk, ale nigdy nie powiedziałam. Rodzice nie wiedzieli. Dawano mi listy, z którymi jeździłam. Brałam zawsze koszyczek, cokolwiek kupowałam to kładłam na wierzch, chowając pod spodem list, czy też inne rzeczy. Listy przekazywałam lekarzowi Morozowi, który był dyrektorem w Suwałkach, on natomiast przygotowywał mi wszystko, co miałam zabrać od niego i przekazać partyzantom. On z żoną pomagał.
W partyzantce był także mój brat, który był zastępcą komendanta. Na początku nie wiedziałam, że on do „leśnych” należy, nigdy nic nie powiedział, dopiero jak sama wstąpiłam w ich szeregi to się dowiedziałam. Mnie wtajemniczył mój chłopak, który później zginął a ja zostałam zaaresztowana.
Przez cały czas przed aresztowaniem byłam w domu, a w partyzantce byłam łączniczką. Przez kilka lat było dobrze. Aż kiedyś, w lutym 1944 roku do jednej z rodzin przyszli partyzanci ubrać się. Też tam byłam, ale za chwilę wyszłam, i zaraz przyszło dwóch Polaków, którzy pracowali dla Niemców w gestapo (oszukując, że są przyjaźni dla partyzantki). Oni, co prawda przyszli do gajowego, pytając o „Konwę”, który miał taki pseudonim i był komendantem w partyzantce. Akurat był w lesie, a będący na miejscu jego synek powiedział, że zaprowadzi do niego. I zaprowadził ich do tej rodziny, gdzie ubierali się partyzanci. Po otwarciu drzwi wszyscy zaczęli uciekać przez okna do lasu. Jedna z dziewcząt pod stół się skryła, ale oni wrzucili granat do środka, który mocno ją zranił. Jednak po ich odejściu udało się jej wyjść i zaczęła uciekać w pole. Zobaczyli ją i zaczęli strzelać, jeszcze bardziej raniąc. Po dotarciu do domu zmarła.
Następnego dnia zjawiła się obława Niemców. Aresztowano wiele osób, m.in. i mnie. Zostałam aresztowana. Matka tej zmarłej od ran dziewczyny, w rozpaczy i złości wydała mnie Niemcom, mówiąc, że ja też tam byłam i należę do partyzantów. Nie mogła znieść tego, że jej córka zginęła, a ja żyję.
Zabrali mnie i trzymali w Suchej Rzeczce, gdzie gestapo zajęło budynek, który wyglądał jakby był jakimś hotelem. Tam mnie trzymali i bili, pośladki miałam całe czarne. Pytali o partyzantów. Nie przyznawałam się do niczego. Następnie z Suchej Rzeczki przez Augustów wywieźli nas do Suwałk. Gdzie w więzieniu trzymano nas do marca. Było chyba dwanaście kobiet w celi. Razem i żona lekarza Moroza. Kiedyś jej mąż przyszedł na widzenie i przyniósł bułkę chleba. Pamiętam, że nie zjadła jej sama, tylko podzieliła nią nas wszystkie. Było bardzo brudno, potrzeby fizjologiczne były załatwiane w tym samym pomieszczeniu.
Którejś nocy wyczytano nas nazwiskami i wygoniono na plac. Przywiązano liną ręka do ręki i popędzono na stację, gdzie wsadzono do pociągu i zawieziono do Königsberga, gdzie zamknięto w łaźni. Nie wiem ile tam nas było, ale bardzo gęsto. Siedziałyśmy tam przez jakiś czas. Czekaliśmy na następny pociąg. Następnie wywieziono nas do Tylży, gdzie siedziałyśmy osiemnaście dni.
Pamiętam jak dziś, było nas dwanaście kobiet, dwie nauczycielki z Suwałk, piękne kobiety. Nie było tam miejsca, dzień i noc siedziałyśmy w kucki. Cały czas nas przesłuchiwano, 18 marca wywieziono do Gdańska, gdzie spędziłyśmy jedną noc, następnie ruszyliśmy do Szczecina i ze Szczecina wieziono już nas więźniarkami do Ravensbrück.
Tam było piekło, nie można było nikogo poznać, wgonili do łaźni, pomyli, głowy pogolono do łysa, każda dostała pasiaki – sukienkę, którą nosiło się i dzień i noc, lato i zimę, deszcz czy susza. Bloków było bardzo dużo. Zaprowadzono mnie wtedy na 23. blok. Po jakimś czasie przeniesiono na blok 14., gdzie miałam już stałą pracę.
O piątej była pobudka, o szóstej główny apel, wieczorem był drugi. Od siódmej zaczynała się praca do godziny siedemnastej. Praca była różna, na dwie zmiany, poza lagrem również, wożono nas też do fabryk. Gdy dostałam stałą pracę na miejscu, malowałam farbą mundury wojskowe. W dalszej części hali pruto, szyto, reperowano wszystko dla wojska. Cały czas trzeba było pracować, nikt nie mógł siedzieć. Pilnowały nas wachmanki.
Czasami do pracy gonili przez nasz plac mężczyzn z obozu obok.
Dawano przez cały dzień kawę, kawałek chleba, była to niewielka bułka, którą dzielono na osiem osób na dobę i polewkę z rąkli, czasami trafił się ziemniaczek czy kasza. Zmieniali jedzenie, ale były to tak małe porcje, że wszyscy byli przerażająco głodni. Każdy chociaż kawałeczek tego chleba odkładał na niedzielę, bo wtedy nic nie było. Nie było pracy, to i nie było jedzenia. Każdy tylko płakał, by kawałek chleba dostać.
Ja nie byłam wychowana w dobrobycie, ale to było tak trudno znieść. To samo dotyczyło spania, były prycze, gdzie po dwie się spało. Ja pamiętam spałam razem z Janką Świderską z Kalisza. Najgorsze były apele w niedzielę, potrafili czasami nas trzymać przez cały dzień na placu.
Dużo starałyśmy się rozmawiać, by czas szybciej zleciał. Pamiętam też, że na wieży siedział Polak w niemieckim mundurze, wachman, słyszałam jak śpiewał „ty wierzysz mi, że ja jestem twój cały świat…”.
Czasami rozbierano nas do naga, stałyśmy w rzędzie, a dwóch Niemców szło raz w jedną, raz w drugą stronę i wybierali z nas, które im się podobały. Nigdy już nie wracały do obozu. A krematorium paliło się dzień i noc. Wokół tylko smród się unosił z ludzi. Cały czas byli wywożeni specjalnymi wózkami.
Mój numer to 32703. Na początku ludziom tatuowano numery na ręce, jak ja już byłam w obozie to naszywano na pasiaku w trójkącie poprzedzony literą „P”, co oznaczało, że jestem Polką.
Były kobiety różnej narodowości, Żydówki, Łotyszki, Cyganki, Litwinki, Francuzki, Niemki.
Przez cały czas dowozili kobiety do obozu, a Niemcy tak szydzili, to było upokarzające, bardzo. Piekło. Na nic Niemcy nie patrzyli, jak chcieli to w każdej chwili strzelali w głowę i już. W każdej chwili czekała śmierć. Nikt nie liczył na to, że kiedykolwiek opuści bramę obozu.
Obóz to była tylko męczarnia i głód. Jak dzień się przeżyło, to dziękowało się Bogu. Śpiewałyśmy piosenki, robiłyśmy różańce z chleba, modliłyśmy się. Gdy była zima dostawałyśmy dodatkowo drewniaki i koc, a sukienka była wciąż ta sama. Nigdy nic nam nie dano na zmianę, ale u nikogo nie było ani jednej wszy, odkażano nas jakimś specjalnym środkiem. Gdy podczas deszczu namokła sukienka, to na noc zdejmowało się ją wkładało pod głowę, by trochę przeschła, ale i tak na drugi dzień zawsze była mokra.
Nikomu do głowy nie przyszło, że kiedykolwiek stamtąd wyjdziemy, tylko wszyscy prosiliśmy Boga o śmierć. Pamiętam jeszcze jak byłam na robocie u Niemki, to ona mówiła: „my będziemy mieli sto lat święta, a wy Polacy będziecie pracowali u nas”.
W maju 1945 roku, nie dostawaliśmy już zupełnie wody ani jedzenia, coś już Niemcy czuli, że to koniec się zbliża. Przyszli w nocy do naszych bloków z psami krzycząc byśmy wychodzili. Wszystkich wygoniono na plac i zaczęli nas pędzić przed siebie. Trwało to trzy czy cztery dni. I tak zostawiono nas same przy drodze gdzieś w Niemczech Zachodnich, nie mam pojęcia co to było za miejsce. A Niemcy uciekli.
Pamiętam była tam Stefa Grabowska, która mówi, że pójdzie do wioski i poprosi jedzenia. Wróciła i powiedziała, że coś się dzieje, bo Niemcy opuszczają domy i wyjeżdżają. Wozy popakowane i jadą. Zebrałyśmy się w kilka kobiet i stwierdziłyśmy, że pójdziemy dalej w stronę chałup. Niemcy wyjeżdżali, nie chciałyśmy iść do domu, poszłyśmy do stodoły, przesiedziałyśmy tam całą noc. Było widać tylko ogień i słychać huk. Siedziałyśmy tam dwa dni. Pamiętam, że trochę udało nam się stamtąd wziąć rzeczy i jedzenia. Wzięłam menażkę smalcu i chleb.
Jak wyszłyśmy z tej stodoły i szłyśmy drogą to wszędzie leżeli zabici. Byłyśmy wypędzone z obozu nie tylko my, ale i mężczyźni również. Spotkałyśmy kilku. Trzech mężczyzn wzięło konie i wóz długi od Niemca i tak jechaliśmy do granicy polsko-niemieckiej. Zostawiliśmy tego konia komuś, kto tam mieszkał a sami wsiedliśmy do pociągu, którym dojechaliśmy do Koluszek. Później dojechaliśmy do Warszawy.
Warszawa cała była rozbita, zrujnowana. Tam przenocowałyśmy jeszcze z kilkoma kobietami i poszłyśmy do Czerwonego Krzyża. Dostałyśmy przepustki na pociąg, by nas za darmo zawieziono, bo przecież nie miałyśmy nawet grosza. Pamiętam jak każda z nas dostała 100 złotych i tą przepustkę. Doszłyśmy w Warszawie na stację i wsiadłyśmy do pociągu, który nas dowiózł do Białegostoku, a następnie do Sokółki. Z Sokółki nie było już pociągu. Skierowałyśmy się w stronę Jastrzębnej, gdzie miałam koleżankę ze szkoły i u niej przenocowałyśmy a stamtąd udałyśmy się do Studzienicznej. Była to niedziela Zielone Świątki chyba 20 maja, ale dokładnie daty nie pamiętam. Był tam na nabożeństwie w kościele mój brat, który mnie zauważył i zawołał. Razem z nim wróciłam do domu. Jak wróciłam do domu, to ważyłam może 38 kilo, na początku nie dawano mi jedzenia, bo wszyscy się bali, że coś mi się stanie.
Po powrocie z obozu nie zastałam już rodziców, mama została pochowana w Sejnach, a ojciec w Mońkini. Jak się dowiedziałam, wszystkich wygonili ze wsi, a oni umarli z głodu. Byli już starszymi ludźmi. Nie było komu dopatrzeć.
Następnego dnia, w poniedziałek, jeszcze byliśmy w domu, natomiast we wtorek już wyjechaliśmy stamtąd, dlatego, że słyszeliśmy, że jeszcze trwa wojna i bałam się już tam zostać. Namówiłam jeszcze siostrę i szwagra. Wyjechaliśmy ze szwagrem gospodarki szukać dla czterech rodzin. Szukaliśmy trzy dni, chcieliśmy znaleźć takie miejsce, gdzie moglibyśmy zamieszkać obok siebie. W końcu dotarliśmy do Dunajka i tam znaleźliśmy odpowiednie miejsce do zamieszkania. Opowiem związane z tym zdarzenie, które pamiętam.
Zaczęłam sprzątać, koń szwagra musiał odpocząć, mieli tylko jednego konia, którego dostał od brata, jedną krowę i jedną świnię. Gdy koń trochę odpoczął szwagier pojechał po siostrę moją i po resztę rodziny, a ja zostałam. Jak przyjechali to przywieźli wszystkie rzeczy popakowane w worki, które zostały postawione w jednej z izb, bo nie było gdzie na razie tego położyć. Nagle wpadło czterech ruskich, dwóch weszło do kuchni, gdzie siedziałam na podłodze z siostry małą córeczką i przebierałam wiśnie. Spytali gdzie tu Niemcy mieszkają. Siostra odpowiedziała, że tu nie mieszkają. Później okazało się, że pozostałych dwóch wszystko nam zabrało, te worki jeszcze nie rozpakowane wynieśli, zerwali firanki z okien, wszystko ze stołu, z szafy wszystko ukradli. Poszli. Ale za parę godzin wrócili. Zabrali mego brata, wóz, konia i zabili świnię, wrzucili na wóz i kazali bratu wieźć. Wszystko później oddawali za wódkę. Dobrze, że krowa pasła się na polu, to jej nie widzieli i zostawili. Brata wypuścili. Jak wrócił, to mówił, że myślał, że nas pobili.
Zostaliśmy bez niczego. Pojechaliśmy na drugi dzień do Gołdapi na posterunek powiedzieć, że nas okradli, ale usłyszeliśmy tylko, że nic nie zrobią, bo przecież już ich nie złapią. Nie wiadomo przecież skąd przyjechali.
Jak UNRRA zaczęła pomagać, wójtem w tym czasie był Walendziewicz, rozdawali różne rzeczy, namówiono mnie bym poszła. Pamiętam dostałam czerwoną sukienkę na bardzo dużą kobietę, ale moja bratowa przeszyła mi i miałam jedną sukieneczkę.
Ja zamieszkałam razem z siostrą i pomagałam jej na gospodarce, chodziłam do zalesiania. Aż w 1949 roku wyszłam w czerwcu za mąż. Potworzyły się wtedy „spółdzielnie”, wszystko oddane zostało do wspólnoty. Mąż chodził tam do pracy, ja nie. Mieszkaliśmy razem z rodzicami męża aż do ich śmierci. Mieliśmy pięcioro dzieci, jedno zmarło. Chodziłam na maliny do lasu, zarabiałam. Później „spółdzielnie” zostały rozwiązane.
Nigdy już nie pojechałam w rodzinne strony. Od 1982 roku zamieszkałam w Gołdapi.
Notowała Alicja Tynecka
” Wyróżniła się jako żołnierz WSK ..” rozumiem, że chodzi o Wojskową Służbę Kobiet. „Jak unia zaczęła pomagać…” chodzi jednak chyba o UNRRA.
Oczywiście, że UNRRA:-)
Niezwykła, wzruszająca historia. Doprawdy, to niepojęte ile człowiek może znieść. I pomyśleć, że „ludzie ludziom zgotowali ten los”… Dziękuję Autorce za tę lekcję żywej historii, a Pani Mariannie życzę dużo zdrowia.
Takich ludzi już nie ma ,dużo zdrówka życzę.
aż łezka w oku się zakręciła, duuuużo zdrówka życzę Pani Mari:))
Szkoda, że to tylko relacja a nie krzyżowy ogień pytań.
W takich relacjach sporo się niewygodnych rzeczy pomija, a przecież w czasie wojny ludzie raz byli ofiarami, araz katami. Wszyscy bez wyjątku. A tu mamy tylko – ofiarę, czyli połowę prawdy.